Tekst


Zawieszone: [TAKTYKA] Rozdział czwarty
W trakcie: [Drabble]
1. Castiel x Dean (SPN)
2. Stark x Rogers (Marvel)
3. Lucifer x Decker (Lucifer)
4. Sam x Lucyfer (SPN)
5. Levi x Petra (SNK)
6. Eren x Historia (SNK)
7. Mikasa x Jean (SNK)
8. Levi x Erwin (SNK)
9. Armin x Annie (SNK)
10. Konohamaru x Hanabi (Boruto)
11. Boruto x Mitsuki (Boruto)

Popularne

czwartek, 24 stycznia 2019

[Nokama w Akatsuki] Rozdział 2 [N. POV]

Brak komentarzy:
Wklejony już tutaj, może kogoś zachęci do zajrzenia KLIK!
Rozdziały dodaję tam szybciej o kilkanaście dni ;)

UWAGA: Występują wulgaryzmy (pewnie kilka wyrazów), sceny przemocy.


Cztery lata później...



- No~ka~ma~a!

Jasna cholera.

- Gdzie~ je~ste~eś?

Proszę, szybciej,
 szybciej,
Nokama, biegnij,
 szybciej,
szybciej…

Przecież zaraz mnie…

- O, tutaj jesteś!
Trzepot ptasich skrzydeł gdzieś w okolicy bardzo głośno zabrzmiał w moich uszach. Kami, jak ja byłam przerażona. Powtórzę - jasna cholera. Tego zupełnie nie było w planie! Zupełnie!

Na samym początku byliśmy we trójkę – ja, Youta i Goro. Z Youtą znaliśmy się od zawsze, jeśli tak można nazwać przypadkowe wpadnięcie na siebie w pierwszej klasie Akademii i od tego czasu zwyczajne pisanie listów co jakiś czas. Przynajmniej czasami je pisaliśmy, bo nie miałam za bardzo jak mu ich wysyłać. No, do czasu, gdy nie umarł ojciec. Tragiczne przeżycie, jak sobie teraz przypomnę. Może nie dla mnie, bo nigdy nie żywiłam do niego większych uczuć, ale raczej dla mamy nie była to łatwa sprawa. Zostałyśmy my, same, dwójka nas. Wielki dom, pole, rolnicze gospodarstwo – mało krzepliwa kobieta i dziecko.
Nie wiem, jakie pakty zawarła, żeby pozbyć się naszego domu, ale udało jej się to po kilku miesiącach. Zniknęły nasłonecznione pola, zniknęły te dobrze kojarzące się mi lasy (chociaż kilka dni i znalazłam je znowu, razem z moją ulubioną teraz płaczącą wierzbą, na której chowałam się, gdy mama dostawała ataki szału), nie wiem dalej co mogło stać się z naszym psem. Mówiła, że uciekł. Mówiła też, że krasnale naprawdę istnieją. Trudno rozszyfrować, czy to, co w ogóle mówi, jest prawdą.
Kupiła nam mały domek na skraju wioski, która nazywała się Uzushiogakure. Kiedyś się nazywała. Zostały z niej prochy, kupy zburzonych murów, kamieni. Gdy czasami tam spacerowałam, miałam wrażenie, że czasami stąpałam po nie do końca spopielonych kościach. To było okropne uczucie, ale moja wyobraźnia musiała po prostu płatać mi figle. Zawsze miałam talent do wymyślania rzeczy, a przydawało mi się to w Akademii, do której zapisała mnie matka. Ponownie. Stwierdziła, że przynajmniej jedna z nas musi po śmierci ojca umieć się bronić. Nie wiem, o co jej chodziło. Sam tego nie potrafił.
Miałam dwanaście lat, gdy skończyłam szkołę. Nie wywołało to w matce dumy, w sumie niczego w niej nie wywołało. Gdy tylko jej o tym powiedziałam, kiwnęła głową i kazała mi się wynosić. Jeszcze kilka lat wcześniej płakałabym jak małe dziecko, którym byłam, ale chyba uodporniłam się na oschłość, którą rodzice zapewniali mi przez długi czas. Spakowałam swoje rzeczy do zniszczonej torby, zmniejszyłam ją jednym z jutsu, których mnie nauczono i wyszłam. Stąpając przez zagruzowane miasto, które szybko pokonywałam jak każdą codzienną przeszkodę w drodze do szkoły. Czasami chciałoby się mieć jakieś latające stworzenie, które mogłoby zanieść mnie tak daleko, że nikt by mnie nie znalazł.
Jakoś to wyszło, że wprowadziłam się do Youty, który zresztą mieszkał sam, bo od kiedy skończył Akademię, a udało mu się rok wcześniej przede mną, rodzice kupili mu mieszkanie w środku Gareki-gakure. Nie było między nami nigdy sporów, ani o brudne talerze, które czasami piętrzyły się na każdej możliwej płaskiej powierzchni w kuchni, ani o łazienkę, w sumie o nic. Byliśmy jak dobrze zgrane rodzeństwo, chociaż nie raz potrafiliśmy się do siebie nie odzywać. To raczej z samego faktu, że spędzaliśmy ze sobą większość dnia i zwyczajnie woleliśmy mieć chwile dla siebie.
Kilka miesięcy po moim przybyciu do Gareki w jednej z zatłoczonych dzielnic spotkaliśmy Goro. W przeciwieństwie do ciemnoskórego Youty, którego włosy przybierały czasami nawet kolor najciemniejszego węgla, jaki istniał na świecie, Goro miał raczej buzię delikatną jak aniołek, lekko popielate włosy i duże, niebieskie oczy. Gdyby się nie przyjrzeć za dobrze, można go było pomylić z ładną dziewczyną. Pewnie dlatego tak dobrze szło mu, bo pierwszy raz ujrzeliśmy go na targu, otoczonego przez tłum starszych mężczyzn. Błękitna bluzka, białe krótkie spodnie, które nie sięgały mu nawet za kolana, opaska ninja przewieszona niedbale przez szyję. Wyglądał, jakby tylko czekał na okazję, żeby się stamtąd urwać. No cóż, jakoś tak wyszło, że mu pomogliśmy. I tak zaczęła się nasza przyjaźń.
Nie pamiętam, kto pierwszy zaproponował okradanie podróżnych – Goro, ja czy Youta. Takich rzeczy się jakoś nie pamięta. Wiem za to, że wszyscy się zgodzili. Była wczesna jesień, jedzenie drożało, a ja i Youta nie mieliśmy za bardzo z czego wyżyć. Jego rodzice byli ninja, niby pomagali mu w utrzymaniu, wysyłając co jakiś czas pieniądze na opłacenie mieszkania, ale łatwo było zauważyć, że chcieli się od tego uwolnić. Rozumiałam ich, w końcu każdemu było trudno. Nigdzie na wyspie nie było możliwości, żeby coś posadzić, hodować. Ziemia zupełnie się do tego nie nadawała, nawet drzewa owocowe po pewnym czasie obumierają, nie dając nigdy żadnego owocu przez krótki okres swojego życia. Żadne zwierzęta nie chciały mieszkać w okolicy po tym, jak upadło Uzushiogakure. Ludzie stamtąd zawsze dbali o wszechobecną florę i faunę, choć nie było jej za wiele dookoła wioski. Później jakoś wszystko zanikło. Czasem i trawa przestawała rosnąć. Liczyliśmy tylko na to, że na czas dostaniemy paczki z zaopatrzenia, które kilka razy w tygodniu przybywało do nas z zapasami dostarczanymi z Kraju Ognia, którego brzeg zresztą znajdował się niedaleko naszej wyspy.
W pewnym momencie zaczął nam doskwierać głód. W ciągu roku liczba dopływających do nas statków z jedzeniem znacznie zmalała, pożywienie trzeba było dzielić na coraz mniejsze i mniejsze porcje. Coraz mniej było ogłoszeń dla geninów, bo co moglibyśmy robić jeszcze na tej wyspie? Należała nam się za to zapłata, a do tego nie każdy był skłonny. Nie wszyscy mieli tu pieniądze, a jedzeniem nie można było się dzielić. Ledwo starczało go dla tych bogatszych mieszkańców Gareki.
W zmasakrowanym Uzushiogakure znajdował się jedyny działający port na wyspie. O dziwo fala zniszczeń nawet go nie dosięgnęła, więc po odgruzowaniu większej części głównych ulic można było dostarczać towar przez miasto. Gareki jednak nie znajdowało się niedaleko. Te dwie wielkie wioski dzielił wielki kawał lasu pełnego olbrzymich drzew, które bardzo złowrogo spoglądały na swoich odwiedzających. Nieraz bez większego powodu korzenie części z nich samoistnie pozwalały sobie na opuszczenie suchej ziemi i gigantycznie ciężkie konary lądowały chwile później na głowach nierozgarniętych przybyszy. Nikt ich nie winił. Ta ziemia nie przepadała za nikim.
Złożyło się tak, że Goro posiadał bardzo dziwną zdolność – potrafił przy użyciu niewielkiej ilości chakry przecinać skały, magmę i nie miał najmniejszego problemu z drewnem. Nasz plan wydawał się prosty – Nokama, działanie jako nawigator, informowanie o zmianach położenia zaopatrzenia; Goro, niezbyt kulturalne zwalanie drzew prosto na ostatni jadący wóz; Youta, ewentualne eliminowanie zagrożenia, co zwykle wiązało się z tym, że gasił płomienie zanim nastały jakieś większe straty, bo czasami przewoźnicy po zmroku wozili ze sobą pochodnie, żeby było cokolwiek widać w szybko nadchodzących ciemnościach.
Tego dnia statek z towarem przybył później niż zakładaliśmy. Rozładunek zajął dłużej niż zwykle, trwał do późnych godzin w nocy, gdy księżyc górował wysoko nad naszymi głowami, delikatnie przysłoniony przez chmury. Kości powoli zaczynały mi drętwieć od zimna i wilgoci, a morały reszty zespołu też nie sięgały w tym momencie zenitu. Miałam bardzo złe przeczucie co do całej akcji. Pomimo wszystkich nieprzyjemności obserwowałam koniec robót przy rozładunku i, gdy dokładnie siedem wozów wyruszyło, udałam się w stronę reszty. Przystanęłam chwilę później na jednym z gigantycznych drzew, zwracając się w stronę migających daleko światełek.
- Zero, zero, Youta? - wymamrotałam do krótkofalówki skrytej pod włosami. Powinni mnie usłyszeć, w końcu nie byliśmy tak daleko i raczej nikt nie zagłuszał nam częstotliwości. 170, zawsze ta sama.
- Zero, zero, N. - w lewym uchu odpowiedziało mi jęknięcie, poprzedzone głośnym ziewaniem. No tak, pewnie zdążyli sobie oboje uciąć drzemki, kiedy nadstawiałam za nich karku i siedziałam schowana w jednym ze zniszczonych szkieletorów niedaleko stoczni. - Ile?
- Siedem. Nigdy ich tyle nie było. - zauważyłam. Przy wjeżdżających w las wozach od razu zrobiło się jakoś ciszej, choć znajdowałam się o wiele dalej od głównej ścieżki. Zwierzęta jakby ucichły, liście przestały się ruszać, wszystko zamarło i nie miało zamiaru się ruszyć. - Uważajcie. - dodałam cicho, chociaż i tak nie zmieniło to faktu, że zapewne mnie usłyszeli. Youta coś tam wymamrotał jeszcze pod nosem, ale w tamtym momencie skupiłam się na ostatnim wozie. Wyglądał na najlżejszy z całej karawany, nie wbijał się kołami w błoto tak, jak wcześniejsze. W środku nie było światła, woźnica także nie trzymał niczego w ręce. Sytuacja wydawała się być w porządku, ale mi naprawdę coś gdzieś nie trzymało się kupy. Zwłaszcza to, że cisza zaczynała być coraz bardziej przygnębiająca, jedynym odgłosem, który docierał do moich uszu był stukot kół o podłoże i równomierne oddechy moich kolegów w słuchawce. Oni chyba też spostrzegli, że nasza dzisiejsza wyprawa może potoczyć się inaczej od poprzednich, bo nie uraczyli mnie jeszcze żadnym czarnym żarcikiem, jak to bywało przy wcześniejszych zasadzkach. Nawet Goro, który sam w sobie był chodzącym słoikiem napchanym po brzegi żartami o wszystkim, o czym tylko można było coś śmiesznego napisać. Nawet w tym było coś niepokojącego.
Gdy pierwszy wóz minął miejsce mojego pobytu, wydałam z siebie znaczący odgłos, który w zamyśle był naśladowaniem huczącej sowy. W takiej sytuacji nigdy nie ryzykowaliśmy, od tego momentu porozumiewaliśmy się bez słów, chociaż krótkofalówki pozostawały włączone. Po zmierzeniu wzrokiem ostatniego poruszającego się obiektu spostrzegłam, że woźnica, którego delikatnie oświetlały światła pochodzące ze wcześniejszych wozów, wyglądał, jakby wyzionął ducha. Dosłownie. Oczy wielkie, przerażone, jakby bez wyrazu, ręce trzymał na kolanach, w jednej zaciśnięte uzdy koni, sztywno oparty o drewnianą belkę. Nie rozglądał się dookoła, chociaż pewnie wcześniej słyszał już plotki, że co jakiś czas ostatni wóz z karawany znikał w nieznanych okolicznościach i powinien mieć się na baczności. To też nie dało mi spokoju. Dlaczego w takim razie go w ogóle nie oświetlili? To nie miało żadnego sensu.
Ruszyłam powoli, prawie równając krok z wozem, o ile można było to zrobić skacząc z gałęzi na gałąź pośród wielkich drzew. Początkowe pojazdy sporo już się oddaliły, jakby specjalnie zostawiając ten ostatni z tyłu. Jakby zupełnie nie chciały mieć z nim nic wspólnego. Pierwszy raz tej nocy przez chwilę się bałam. Ale co mogło pójść nie tak? Woźnicy nie byli tutaj ninja, mało kto był. Po to w końcu powstała Akademia kilka lat temu – żeby w końcu ktoś mógł bronić Gareki-gakure, skoro nie mogło już polegać na niegdyś potężnym Uzushio. Mogliśmy co najwyżej dostać drewnianą laską przez głowę, jeśli niewystarczająco się postaramy. Na szczęście tylko raz w całej naszej historii doszło do takiej sytuacji, ale później już o to skrzętnie dbaliśmy.
Wystarczyła chwila nieuwagi, żebym nie zauważyła małej gałązki, która znalazła się pod moją nogą po przeskakiwaniu na dalej położone drzewo. Trzask. Już myślałam, że po nas, że nawet tak delikatny dźwięk może wybudzić woźnicę z rozmyślań w tak wielkiej ciszy, ale nic. Nie ruszył się, nie mrugnął. Wtedy właśnie to zauważyłam – ten człowiek był martwy. Z ust wyrwał mi się jęk zgrozy, przyspieszyłam tempo, uciekając jak najdalej od transportu, żeby szybko ostrzec chłopaków. Było źle. Źle. Ktoś o nas wiedział.
- Siedem, siedem, siedem! - wysyczałam w mikrofon. Nie obchodziło mnie to, czy ktoś mnie usłyszy, znajdowałam się w miarę daleko. Może to jakieś zbiry dorwały towar na morzu, może skrywali się w środku, to mogło nam zagrozić. Byliśmy tylko geninami, chociaż trochę już minęło od egzaminów z Akademii i mieliśmy trochę doświadczenia, ale to wciąż nie to. Jeśli obcych było więcej niż po jednym na głowę, nie dalibyśmy sobie radę. Dobrze, że zauważyłaś złamanie schematu. Plus dla ciebie, Nokama. To było trochę pokrzepiające, takie gadanie samej do siebie.
Jednak nie otrzymałam odpowiedzi. Pewnie wyłączyli sobie słuchawki, spokojnie! Tak sobie mówiłam, dopóki nie dotarłam do miejsca, w którym powinien znajdować się Goro.
Byłam pewna, że wydałam z siebie przerażony wrzask w tamtym momencie. Zapomniałam całkowicie o świecie otaczającym mnie dookoła, bo po prostu widok rozpościerający się wokół małej polanki niedaleko drogi był okropny. Na środku, oświetlone przez światło księżyca leżały powykręcane pod różnymi kątami zwłoki. Nie były to byle jakie zwłoki. Jasnowłosy chłopak bez gałek ocznych, krwawiący z różnych ran na ciele, na rękach, które nie były przykryte za krótką niebieską bluzką, były poparzone w okropny sposób. Wylewał się z nich obrzydliwie cuchnący płyn, na którego zapach od razu mnie zemdliło. Zgięłam się i nagle cała zawartość mojego żołądka wylądowała na połamanych krzakach obok mnie. Każde miejsce w zasięgu wzroku nosiło znamiona okrutnej walki, na pourywanych gałęziach znajdowały się zakrwawione, porozrywane kawałki tkanin z ubrań Goro… miałam nadzieję, że tylko jego… brzmiało to okropnie, jak tego nie wymówić. Gdy ponownie podniosłam na ciało moje już załzawione oczy, zauważyłam, że na twarzy miał wycięty… uśmiech. Od ucha do ucha, jak to się raczyło mówić. To, co wtedy czułam, to był strach, którego nigdy wcześniej nie doznałam. Jeśli jacyś ludzie umierali, to po prostu dla mnie znikali. To było proste, do tego właśnie momentu.
Nie mogłam dłużej utrzymać się na moich rozdygotanych nogach. Upadłam na kolana, od razu żałując tego, że w ogóle dotarłam na to miejsce. Spojrzałam w dół, prosto na stosik wyrwanych, zakrwawionych paznokci, ułożonych w tym miejscu jakby specjalnie dla mnie. Kolejny wrzask zagłuszył ciszę lasu. Nie słyszałam już dudnienia kół o drogę. Nie słyszałam już rżących koni. Niczego już nie słyszałam. Słyszałam tylko dudnienie moich butów, gdy z całej siły rzuciłam się biegiem jak najdalej od tamtego miejsca. Nie myślałam nawet o Youcie. Myślałam o sobie, o tym, że chciałam przeżyć, zniknąć jak najszybciej i nigdy się nie odnaleźć. Łzy spływały mi po policzkach, znacząco utrudniały poruszanie się w i tak już wszechogarniającej ciemności. Nawet księżyc przestał świecić, jakby sam też był przerażony tym, co właśnie stało się na jego oczach. Jeśli on mógł być tak przerażony, to co ze mną?
Dotarłam do jakiejś jamy w ziemi, szybko tam wpełzając. Z kieszeni na udzie trzęsącą się ręką wyciągnęłam kunai, który trzymałam przed sobą. Od tego chyba zależało moje życie, bo nie potrafiłabym użyć w tej sytuacji żadnej techniki, wyciagnąć i skupić jakiejkolwiek chakry, a wsparcie zespołu… nie było już zespołu. Bałam się. Bardzo.
Siedząc w tej zabrudzonej błotem i ściółką jamie, nasłuchiwałam jakiegokolwiek dźwięku, który mógłby przerwać tą ciszę. Łzy dalej płynęły mi po policzkach, chyba tworząc już rzekę pode mną, trzęsłam się ze strachu i zimna, a na dodatek zupełnie nie wiedziałam, co miałam zrobić. Dalej uciekać? Walczyć? Nie wiedziałam nawet, kto był moim przeciwnikiem. Tylko jedno było mi wiadome – akcja była spieprzona po całości. Drżącymi palcami zbliżyłam do ust mikrofonik od krótkofalówki, modląc się, żeby nikogo nie było w pobliżu. Niedługo zacznę się modlić. Youta, proszę, odpowiedz.
- Zero, zero, Youta! - wyszeptałam w urządzenie, głos mi się łamał. Chwilę poczekałam na odpowiedź i, gdy chwilę później do moich uszu doszedł jakiś dziwny, szumiący odgłos, aż zabrało mi dech w piersiach. Nic mu nie jest? Nagle odezwał się bardzo delikatny głosik, który mógłby śpiewać malutkim dzieciom dobranocki, grzecznie uciszać ludzi w świątyniach. Bardzo delikatny głosik, który wzbudził we mnie tak wielki niepokój, że ciarki przeszły mi po plecach i dostałam przez niego gęsiej skórki. Bardzo delikatny głosik, który w ciągu trzech sekund zmienił się w ociekający grozą, upiorny, jak skrzypienie paznokci o tablicę. Bardzo delikatny głosik, który znajdował się tuż obok mnie,
- Zabi~ję cię~ - wyśpiewał cichutko słowa przeznaczone tylko dla moich uszu, a ja na chwilę zamarłam, tępo patrząc przed siebie. Myślałam, że serce wyskoczy mi z piersi i zacznie biegać. Powoli obróciłam głowę się w swoją prawą stronę, w jednym momencie spoglądając w parę wielkich, żółtych oczu.
Niedopowiedzeniem byłoby powiedzenie, że w tym momencie puściły mi wszelkie hamulce. Z rykiem wbiłam w zjawę każde ostre narzędzie, jakie z prędkością światła zaczęłam wyciągać z kabur przewiązanych przy pasku, w kolejnych ułamkach sekundy zerwałam się do biegu się z błotnistej jamy w ziemi i z nowo odkrytą w sobie siłą prawie leciałam w powietrzu, co chwilę tylko dotykając ściółki, żeby się odbić od podłoża. Nigdy nie miałam w sobie tyle energii, co w tamtej chwili.
- Już ucie~ka~sz? - usłyszałam pytanie tuż przy uchu. Wydałam z siebie wrzask, bez zatrzymania próbując uderzyć w zjawę, ale moje pięści nie napotkały niczego na swojej drodze.
Las powoli zaczynał się przerzedzać. Pod moimi butami coraz częściej zaczęły znajdować się małe krzaki, w które czasami się zaplątywałam, ale w swoim uporze nie zwracałam na nie najmniejszej uwagi. Chciałam tylko przeżyć, znaleźć się jak najdalej od zapachu śmierci, który roznosił się po lesie. Chciałam dotrzeć do mojego domu. Domu Youty. Naszego domu. Chciałam zobaczyć go tam uśmiechniętego, całego i zdrowego. Chciałam, żeby powiedział mi „hej, spokojnie, coś musiało ci się przywidzieć!”. Chciałam, żeby wtedy do środka wparował Goro i zarzucił jakimś stereotypowym żartem o kobietach, a później dałby naszej dwójce po jabłku, które ukradł z drzewa swojej gderliwej sąsiadki. Chyba chciałam aż za dużo.
Ziemia pod stopami zaczęła robić się coraz bardziej rozmokła, w pewnym momencie czułam, jakbym biegła po nierównej gąbce. Nie pamiętam, czy wydawało mi się, czy raczej faktem było to, że w zasięgu wzroku pojawiły się wysokie szuwary. Nie patrzyłam pod nogi do czasu, dopóki nie dane było mi biec dalej.
- Co jest do cholery…? - wymamrotałam do siebie, w końcu koncentrując się na świecie, który mnie otaczał, a nie na swoich poplątanych myślach.
Dookoła moich stóp zaczęła wić się zielona wodnista maź. Nie, inaczej, to nie ona się ruszała. Moje plecy w sekundzie oblał lodowaty pot. Nieświadomie wbiegłam na bagna Uzushiogakure, miejsce, gdzie zapuszczali się tylko samobójcy. Odważni samobójcy. Tereny te pochłonęły już wystarczająco wielu zabłąkanych podróżnych, mieszkańców, którzy mieli czelność zagłuszyć ciszę natury i wedrzeć się do jednego z dziewiczych lasów, ogarniętego niejedną już legendą.
Próbowałam skupić wokół swoich stóp chakrę, ale nie widziałam żadnego efektu. Byłam roztrzęsiona, zapłakana, trzęsąca się z zimna, a gdy tylko spojrzałam w górę, włosy stanęły mi dęba. Każdy najmniejszy.
Kobieta z przerażającymi żółtymi oczami. W zielonej sukience, postrzępionych butach ledwie sięgających kolan. Zza jej pleców wystawały dwa wielkie skrzydła, jakby przeniknięte chakrą, która dosłownie dało wyczuć się w obszarze o promieniu dwustu metrów.
Z jej gardła wydobył się okropny bulgot, wskazujący na to, że już niedługo pożegnam się z życiem. Niezupełnie było mi to na rękę. Wyglądałam na pewno jak mała, zmaltretowana dziewczynka. Bluzka przemoczona od łez, zakrwawione dłonie, siniaki widoczne na większości odsłoniętej skóry. Brudna, chuda, zagłodzona. Nie tak ginęli bohaterowie. Obiecałam im, że nie rozstaniemy się nigdy. Że nasza śmierć nastąpi razem, w walce, gdy wyniesiemy się z tej zapchlonej wyspy. Że będziemy zapamiętani na długie milenia, wyryją nam pomniki. Te wszystkie marzenia nigdy się nie ziszczą przez jedną, głupią sytuację. Skąd mogliśmy wiedzieć, że ktoś nas zaatakuje? Byliśmy tylko dziećmi. Głupimi dziećmi. Głodnymi dziećmi. Chcieliśmy tylko przeżyć. Czy tak wiele wymagaliśmy?
Mój kres zbliżał się nieubłaganie. Życie przelatywało mi przed oczami, gdy ta postać, jak gdybyśmy znajdowały się na twardym gruncie, bez przeszkód zbliżała się do mnie. Tęczówki potwora zabłysły pomarańczową poświatą, widziałam je w półmroku. Nadawały jej twarzy szaleńczego wyrazu, który spowodował, że mimowolnie po raz kolejny moje policzki były mokre od łez.
Nachyliła się nade mną.
Małe usta w ciągu chwili zamieniły się w szczęki, których nie powstydziłby się żaden rekin, o zębach ostrych jak małe kunaie, zabójcze jak arsenał pełen broni.
Trzask.
Potwór z wrzaskiem zarzucił głową w stronę cichego dźwięku.
Później usłyszałam tylko uderzenie. Ogromna siła rzuciła moim ciałem jak pudełkiem zapałek w stronę, z której wcześniej przybiegłam. Zatrzymałam się na jednym z pobliskich drzew. Krew zalewała oczy, aż mały uśmieszek sam wszedł mi na usta. Gdy usłyszałam kroki, pomyślałam sobie, że już wszystko mi obojętne. Umrę tu jak moi przyjaciele, powiedziałam sobie. Taki będzie mój los, prawda?
Z zamyślenia wyrwała mnie dłoń, która zacisnęła się na moim gardle, ciągnąc w górę. Jeśli mam umrzeć tu i teraz, to będę patrzyć ci w oczy. Nie złamię się. Nie na samym końcu.
- Kolejny demon z głowy. Lider się ucieszy, nie ma co. - zabrzmiał w tle dziwnie znany mi głęboki głos. - O, no proszę, proszę? Kogo my tu mamy? - roześmiał się głośno.
Nie słuchałam go. Skupiłam się wyłącznie na pięknych, wirujących tęczówkach koloru powoli krzepnącej krwi.
Pochłonęły mnie doszczętnie.
A wokół zapadła ciemność.








_____~~~~~_____~~~~~_____





Przeczytałeś? Skomentuj!

© Agata | WS
x x x x x x x.