Wklejony już tutaj, może kogoś zachęci do zajrzenia KLIK!
Rozdziały dodaję tam szybciej o kilkanaście dni ;)
Cztery lata później...
Rozdziały dodaję tam szybciej o kilkanaście dni ;)
UWAGA: Występują wulgaryzmy (pewnie kilka wyrazów), sceny przemocy.
Cztery lata później...
- No~ka~ma~a!
Jasna cholera.
- Gdzie~ je~ste~eś?
Proszę, szybciej,
szybciej,
szybciej,
Nokama, biegnij,
szybciej,
szybciej,
szybciej…
Przecież zaraz
mnie…
- O, tutaj jesteś!
Trzepot ptasich
skrzydeł gdzieś w okolicy bardzo głośno zabrzmiał w moich
uszach. Kami, jak ja byłam przerażona. Powtórzę - jasna
cholera. Tego zupełnie nie było w planie! Zupełnie!
Na samym początku
byliśmy we trójkę – ja, Youta i Goro. Z Youtą znaliśmy się od
zawsze, jeśli tak można nazwać przypadkowe wpadnięcie na siebie w
pierwszej klasie Akademii i od tego czasu zwyczajne pisanie listów
co jakiś czas. Przynajmniej czasami je pisaliśmy, bo nie miałam za
bardzo jak mu ich wysyłać. No, do czasu, gdy nie umarł ojciec.
Tragiczne przeżycie, jak sobie teraz przypomnę. Może nie dla mnie,
bo nigdy nie żywiłam do niego większych uczuć, ale raczej dla
mamy nie była to łatwa sprawa. Zostałyśmy my, same, dwójka nas.
Wielki dom, pole, rolnicze gospodarstwo – mało krzepliwa kobieta i
dziecko.
Nie wiem, jakie
pakty zawarła, żeby pozbyć się naszego domu, ale udało jej się
to po kilku miesiącach. Zniknęły nasłonecznione pola, zniknęły
te dobrze kojarzące się mi lasy (chociaż kilka dni i znalazłam je
znowu, razem z moją ulubioną teraz płaczącą wierzbą, na której
chowałam się, gdy mama dostawała ataki szału), nie wiem dalej co
mogło stać się z naszym psem. Mówiła, że uciekł. Mówiła też,
że krasnale naprawdę istnieją. Trudno rozszyfrować, czy to, co w
ogóle mówi, jest prawdą.
Kupiła nam mały
domek na skraju wioski, która nazywała się Uzushiogakure. Kiedyś
się nazywała. Zostały z niej prochy, kupy zburzonych murów,
kamieni. Gdy czasami tam spacerowałam, miałam wrażenie, że
czasami stąpałam po nie do końca spopielonych kościach. To było
okropne uczucie, ale moja wyobraźnia musiała po prostu płatać mi
figle. Zawsze miałam talent do wymyślania rzeczy, a przydawało mi
się to w Akademii, do której zapisała mnie matka. Ponownie.
Stwierdziła, że przynajmniej jedna z nas musi po śmierci ojca
umieć się bronić. Nie wiem, o co jej chodziło. Sam tego nie
potrafił.
Miałam dwanaście
lat, gdy skończyłam szkołę. Nie wywołało to w matce dumy, w
sumie niczego w niej nie wywołało. Gdy tylko jej o tym
powiedziałam, kiwnęła głową i kazała mi się wynosić. Jeszcze
kilka lat wcześniej płakałabym jak małe dziecko, którym byłam,
ale chyba uodporniłam się na oschłość, którą rodzice
zapewniali mi przez długi czas. Spakowałam swoje rzeczy do
zniszczonej torby, zmniejszyłam ją jednym z jutsu, których mnie
nauczono i wyszłam. Stąpając przez zagruzowane miasto, które
szybko pokonywałam jak każdą codzienną przeszkodę w drodze do
szkoły. Czasami chciałoby się mieć jakieś latające stworzenie,
które mogłoby zanieść mnie tak daleko, że nikt by mnie nie
znalazł.
Jakoś to wyszło,
że wprowadziłam się do Youty, który zresztą mieszkał sam, bo od
kiedy skończył Akademię, a udało mu się rok wcześniej przede
mną, rodzice kupili mu mieszkanie w środku Gareki-gakure. Nie było
między nami nigdy sporów, ani o brudne talerze, które czasami
piętrzyły się na każdej możliwej płaskiej powierzchni w kuchni,
ani o łazienkę, w sumie o nic. Byliśmy jak dobrze zgrane
rodzeństwo, chociaż nie raz potrafiliśmy się do siebie nie
odzywać. To raczej z samego faktu, że spędzaliśmy ze sobą
większość dnia i zwyczajnie woleliśmy mieć chwile dla siebie.
Kilka miesięcy po
moim przybyciu do Gareki w jednej z zatłoczonych dzielnic
spotkaliśmy Goro. W przeciwieństwie do ciemnoskórego Youty,
którego włosy przybierały czasami nawet kolor najciemniejszego
węgla, jaki istniał na świecie, Goro miał raczej buzię
delikatną jak aniołek, lekko popielate włosy i duże, niebieskie
oczy. Gdyby się nie przyjrzeć za dobrze, można go było pomylić z
ładną dziewczyną. Pewnie dlatego tak dobrze szło mu, bo pierwszy
raz ujrzeliśmy go na targu, otoczonego przez tłum starszych
mężczyzn. Błękitna bluzka, białe krótkie spodnie, które nie
sięgały mu nawet za kolana, opaska ninja przewieszona niedbale
przez szyję. Wyglądał, jakby tylko czekał na okazję, żeby się
stamtąd urwać. No cóż, jakoś tak wyszło, że mu pomogliśmy. I
tak zaczęła się nasza przyjaźń.
Nie pamiętam, kto
pierwszy zaproponował okradanie podróżnych – Goro, ja czy Youta.
Takich rzeczy się jakoś nie pamięta. Wiem za to, że wszyscy się
zgodzili. Była wczesna jesień, jedzenie drożało, a ja i Youta nie
mieliśmy za bardzo z czego wyżyć. Jego rodzice byli ninja, niby
pomagali mu w utrzymaniu, wysyłając co jakiś czas pieniądze na
opłacenie mieszkania, ale łatwo było zauważyć, że chcieli się
od tego uwolnić. Rozumiałam ich, w końcu każdemu było trudno.
Nigdzie na wyspie nie było możliwości, żeby coś posadzić,
hodować. Ziemia zupełnie się do tego nie nadawała, nawet drzewa
owocowe po pewnym czasie obumierają, nie dając nigdy żadnego owocu
przez krótki okres swojego życia. Żadne zwierzęta nie chciały
mieszkać w okolicy po tym, jak upadło Uzushiogakure. Ludzie stamtąd
zawsze dbali o wszechobecną florę i faunę, choć nie było jej za
wiele dookoła wioski. Później jakoś wszystko zanikło. Czasem i
trawa przestawała rosnąć. Liczyliśmy tylko na to, że na czas
dostaniemy paczki z zaopatrzenia, które kilka razy w tygodniu
przybywało do nas z zapasami dostarczanymi z Kraju Ognia, którego
brzeg zresztą znajdował się niedaleko naszej wyspy.
W pewnym momencie
zaczął nam doskwierać głód. W ciągu roku liczba dopływających
do nas statków z jedzeniem znacznie zmalała, pożywienie trzeba
było dzielić na coraz mniejsze i mniejsze porcje. Coraz mniej było
ogłoszeń dla geninów, bo co moglibyśmy robić jeszcze na tej
wyspie? Należała nam się za to zapłata, a do tego nie każdy był
skłonny. Nie wszyscy mieli tu pieniądze, a jedzeniem nie można
było się dzielić. Ledwo starczało go dla tych bogatszych
mieszkańców Gareki.
W zmasakrowanym
Uzushiogakure znajdował się jedyny działający port na wyspie. O
dziwo fala zniszczeń nawet go nie dosięgnęła, więc po
odgruzowaniu większej części głównych ulic można było
dostarczać towar przez miasto. Gareki jednak nie znajdowało się
niedaleko. Te dwie wielkie wioski dzielił wielki kawał lasu pełnego
olbrzymich drzew, które bardzo złowrogo spoglądały na swoich
odwiedzających. Nieraz bez większego powodu korzenie części z
nich samoistnie pozwalały sobie na opuszczenie suchej ziemi i
gigantycznie ciężkie konary lądowały chwile później na głowach
nierozgarniętych przybyszy. Nikt ich nie winił. Ta ziemia nie
przepadała za nikim.
Złożyło się tak,
że Goro posiadał bardzo dziwną zdolność – potrafił przy
użyciu niewielkiej ilości chakry przecinać skały, magmę i nie
miał najmniejszego problemu z drewnem. Nasz plan wydawał się
prosty – Nokama, działanie jako nawigator, informowanie o zmianach
położenia zaopatrzenia; Goro, niezbyt kulturalne zwalanie drzew
prosto na ostatni jadący wóz; Youta, ewentualne eliminowanie
zagrożenia, co zwykle wiązało się z tym, że gasił płomienie
zanim nastały jakieś większe straty, bo czasami przewoźnicy po
zmroku wozili ze sobą pochodnie, żeby było cokolwiek widać w
szybko nadchodzących ciemnościach.
Tego dnia statek z
towarem przybył później niż zakładaliśmy. Rozładunek zajął
dłużej niż zwykle, trwał do późnych godzin w nocy, gdy księżyc
górował wysoko nad naszymi głowami, delikatnie przysłoniony przez
chmury. Kości powoli zaczynały mi drętwieć od zimna i wilgoci, a
morały reszty zespołu też nie sięgały w tym momencie zenitu.
Miałam bardzo złe przeczucie co do całej akcji. Pomimo wszystkich
nieprzyjemności obserwowałam koniec robót przy rozładunku i, gdy
dokładnie siedem wozów wyruszyło, udałam się w stronę reszty.
Przystanęłam chwilę później na jednym z gigantycznych drzew,
zwracając się w stronę migających daleko światełek.
- Zero, zero, Youta?
- wymamrotałam do krótkofalówki skrytej pod włosami. Powinni mnie
usłyszeć, w końcu nie byliśmy tak daleko i raczej nikt nie
zagłuszał nam częstotliwości. 170, zawsze ta sama.
- Zero, zero, N. - w
lewym uchu odpowiedziało mi jęknięcie, poprzedzone głośnym
ziewaniem. No tak, pewnie zdążyli sobie oboje uciąć drzemki,
kiedy nadstawiałam za nich karku i siedziałam schowana w jednym ze
zniszczonych szkieletorów niedaleko stoczni. - Ile?
- Siedem. Nigdy ich
tyle nie było. - zauważyłam. Przy wjeżdżających w las wozach od
razu zrobiło się jakoś ciszej, choć znajdowałam się o wiele
dalej od głównej ścieżki. Zwierzęta jakby ucichły, liście
przestały się ruszać, wszystko zamarło i nie miało zamiaru się
ruszyć. - Uważajcie. - dodałam cicho, chociaż i tak nie zmieniło
to faktu, że zapewne mnie usłyszeli. Youta coś tam wymamrotał
jeszcze pod nosem, ale w tamtym momencie skupiłam się na ostatnim
wozie. Wyglądał na najlżejszy z całej karawany, nie wbijał się
kołami w błoto tak, jak wcześniejsze. W środku nie było światła,
woźnica także nie trzymał niczego w ręce. Sytuacja wydawała się
być w porządku, ale mi naprawdę coś gdzieś nie trzymało się
kupy. Zwłaszcza to, że cisza zaczynała być coraz bardziej
przygnębiająca, jedynym odgłosem, który docierał do moich uszu
był stukot kół o podłoże i równomierne oddechy moich kolegów w
słuchawce. Oni chyba też spostrzegli, że nasza dzisiejsza wyprawa
może potoczyć się inaczej od poprzednich, bo nie uraczyli mnie
jeszcze żadnym czarnym żarcikiem, jak to bywało przy
wcześniejszych zasadzkach. Nawet Goro, który sam w sobie był
chodzącym słoikiem napchanym po brzegi żartami o wszystkim, o czym
tylko można było coś śmiesznego napisać. Nawet w tym było coś
niepokojącego.
Gdy pierwszy wóz
minął miejsce mojego pobytu, wydałam z siebie znaczący odgłos,
który w zamyśle był naśladowaniem huczącej sowy. W takiej
sytuacji nigdy nie ryzykowaliśmy, od tego momentu porozumiewaliśmy
się bez słów, chociaż krótkofalówki pozostawały włączone. Po
zmierzeniu wzrokiem ostatniego poruszającego się obiektu
spostrzegłam, że woźnica, którego delikatnie oświetlały światła
pochodzące ze wcześniejszych wozów, wyglądał, jakby wyzionął
ducha. Dosłownie. Oczy wielkie, przerażone, jakby bez wyrazu, ręce
trzymał na kolanach, w jednej zaciśnięte uzdy koni, sztywno oparty
o drewnianą belkę. Nie rozglądał się dookoła, chociaż pewnie
wcześniej słyszał już plotki, że co jakiś czas ostatni wóz z
karawany znikał w nieznanych okolicznościach i powinien mieć się
na baczności. To też nie dało mi spokoju. Dlaczego w takim razie
go w ogóle nie oświetlili? To nie miało żadnego sensu.
Ruszyłam powoli,
prawie równając krok z wozem, o ile można było to zrobić skacząc
z gałęzi na gałąź pośród wielkich drzew. Początkowe pojazdy
sporo już się oddaliły, jakby specjalnie zostawiając ten ostatni
z tyłu. Jakby zupełnie nie chciały mieć z nim nic wspólnego.
Pierwszy raz tej nocy przez chwilę się bałam. Ale co mogło pójść
nie tak? Woźnicy nie byli tutaj ninja, mało kto był. Po to w końcu
powstała Akademia kilka lat temu – żeby w końcu ktoś mógł
bronić Gareki-gakure, skoro nie mogło już polegać na niegdyś
potężnym Uzushio. Mogliśmy co najwyżej dostać drewnianą laską
przez głowę, jeśli niewystarczająco się postaramy. Na szczęście
tylko raz w całej naszej historii doszło do takiej sytuacji, ale
później już o to skrzętnie dbaliśmy.
Wystarczyła chwila
nieuwagi, żebym nie zauważyła małej gałązki, która znalazła
się pod moją nogą po przeskakiwaniu na dalej położone drzewo.
Trzask. Już myślałam, że po nas, że nawet tak delikatny
dźwięk może wybudzić woźnicę z rozmyślań w tak wielkiej
ciszy, ale nic. Nie ruszył się, nie mrugnął. Wtedy właśnie to
zauważyłam – ten człowiek był martwy. Z
ust wyrwał mi się jęk zgrozy, przyspieszyłam tempo, uciekając
jak najdalej od transportu, żeby szybko ostrzec chłopaków. Było
źle. Źle. Ktoś o nas wiedział.
-
Siedem, siedem, siedem! - wysyczałam w mikrofon. Nie obchodziło
mnie to, czy ktoś mnie usłyszy, znajdowałam się w miarę daleko.
Może to jakieś zbiry dorwały towar na morzu, może skrywali się w
środku, to mogło nam zagrozić. Byliśmy tylko geninami, chociaż
trochę już minęło od egzaminów z Akademii i mieliśmy trochę
doświadczenia, ale to wciąż nie to. Jeśli obcych było więcej
niż po jednym na głowę, nie dalibyśmy sobie radę. Dobrze,
że zauważyłaś złamanie schematu. Plus dla ciebie, Nokama. To
było trochę pokrzepiające, takie gadanie samej do siebie.
Jednak
nie otrzymałam odpowiedzi. Pewnie
wyłączyli sobie słuchawki, spokojnie! Tak
sobie mówiłam, dopóki nie dotarłam do miejsca, w którym powinien
znajdować się Goro.
Byłam
pewna, że wydałam z siebie przerażony wrzask w tamtym momencie.
Zapomniałam całkowicie o świecie otaczającym mnie dookoła, bo po
prostu widok rozpościerający się wokół małej polanki niedaleko
drogi był okropny. Na środku, oświetlone przez światło księżyca
leżały powykręcane pod różnymi kątami zwłoki. Nie były to
byle jakie zwłoki. Jasnowłosy chłopak bez gałek ocznych,
krwawiący z różnych ran na ciele, na rękach, które nie były
przykryte za krótką niebieską bluzką, były poparzone w okropny
sposób. Wylewał się z nich obrzydliwie cuchnący płyn, na którego
zapach od razu mnie zemdliło. Zgięłam się i nagle cała zawartość
mojego żołądka wylądowała na połamanych krzakach obok mnie.
Każde miejsce w zasięgu wzroku nosiło znamiona okrutnej walki, na
pourywanych gałęziach znajdowały się zakrwawione, porozrywane
kawałki tkanin z ubrań Goro… miałam nadzieję, że tylko jego…
brzmiało to okropnie, jak tego nie wymówić. Gdy
ponownie podniosłam na ciało moje już załzawione oczy,
zauważyłam, że na twarzy miał wycięty… uśmiech. Od ucha do
ucha, jak to się raczyło mówić. To, co wtedy czułam, to był
strach, którego nigdy wcześniej nie doznałam. Jeśli jacyś ludzie
umierali, to po prostu dla mnie znikali. To było proste, do tego
właśnie momentu.
Nie mogłam dłużej
utrzymać się na moich rozdygotanych nogach. Upadłam na kolana, od
razu żałując tego, że w ogóle dotarłam na to miejsce.
Spojrzałam w dół, prosto na stosik wyrwanych, zakrwawionych
paznokci, ułożonych w tym miejscu jakby specjalnie dla mnie.
Kolejny wrzask zagłuszył ciszę lasu. Nie słyszałam już
dudnienia kół o drogę. Nie słyszałam już rżących koni.
Niczego już nie słyszałam. Słyszałam tylko dudnienie moich
butów, gdy z całej siły rzuciłam się biegiem jak najdalej od
tamtego miejsca. Nie myślałam nawet o Youcie. Myślałam o sobie, o
tym, że chciałam przeżyć, zniknąć jak najszybciej i nigdy się
nie odnaleźć. Łzy spływały mi po policzkach, znacząco
utrudniały poruszanie się w i tak już wszechogarniającej
ciemności. Nawet księżyc przestał świecić, jakby sam też był
przerażony tym, co właśnie stało się na jego oczach. Jeśli on
mógł być tak przerażony, to co ze mną?
Dotarłam do jakiejś
jamy w ziemi, szybko tam wpełzając. Z kieszeni na udzie trzęsącą
się ręką wyciągnęłam kunai, który trzymałam przed sobą. Od
tego chyba zależało moje życie, bo nie potrafiłabym użyć w tej
sytuacji żadnej techniki, wyciagnąć i skupić jakiejkolwiek
chakry, a wsparcie zespołu… nie było już zespołu. Bałam się.
Bardzo.
Siedząc
w tej zabrudzonej błotem i ściółką jamie, nasłuchiwałam
jakiegokolwiek dźwięku, który mógłby przerwać tą ciszę.
Łzy dalej płynęły mi
po policzkach, chyba tworząc już rzekę pode mną, trzęsłam się
ze strachu i zimna, a na dodatek zupełnie nie wiedziałam, co miałam
zrobić. Dalej uciekać? Walczyć? Nie wiedziałam nawet, kto był
moim przeciwnikiem. Tylko jedno było mi
wiadome – akcja była
spieprzona po całości. Drżącymi palcami zbliżyłam
do ust mikrofonik od krótkofalówki, modląc się, żeby nikogo
nie było w pobliżu. Niedługo
zacznę się modlić. Youta, proszę, odpowiedz.
-
Zero, zero, Youta! - wyszeptałam w urządzenie, głos mi się łamał.
Chwilę poczekałam na odpowiedź i, gdy chwilę później do moich
uszu doszedł jakiś dziwny, szumiący odgłos, aż zabrało mi dech
w piersiach. Nic
mu nie jest? Nagle
odezwał się bardzo
delikatny głosik, który mógłby śpiewać malutkim dzieciom
dobranocki, grzecznie uciszać ludzi w świątyniach. Bardzo
delikatny głosik, który wzbudził we mnie tak wielki niepokój, że
ciarki przeszły mi po plecach i dostałam przez niego gęsiej
skórki. Bardzo delikatny
głosik, który w ciągu trzech sekund zmienił się w ociekający
grozą, upiorny, jak skrzypienie paznokci o tablicę. Bardzo
delikatny głosik, który znajdował
się tuż obok mnie,
- Zabi~ję cię~ -
wyśpiewał cichutko słowa przeznaczone tylko dla moich uszu, a ja
na chwilę zamarłam, tępo patrząc przed siebie. Myślałam, że
serce wyskoczy mi z piersi i zacznie biegać. Powoli obróciłam
głowę się w swoją prawą stronę, w jednym momencie spoglądając
w parę wielkich, żółtych oczu.
Niedopowiedzeniem
byłoby powiedzenie, że w tym momencie puściły mi wszelkie
hamulce. Z rykiem wbiłam w zjawę każde ostre narzędzie, jakie z
prędkością światła zaczęłam wyciągać z kabur przewiązanych
przy pasku, w kolejnych ułamkach sekundy zerwałam się do biegu się
z błotnistej jamy w ziemi i z nowo odkrytą w sobie siłą prawie
leciałam w powietrzu, co chwilę tylko dotykając ściółki, żeby
się odbić od podłoża. Nigdy nie miałam w sobie tyle energii, co
w tamtej chwili.
- Już ucie~ka~sz? -
usłyszałam pytanie tuż przy uchu. Wydałam z siebie wrzask, bez
zatrzymania próbując uderzyć w zjawę, ale moje pięści nie
napotkały niczego na swojej drodze.
Las powoli zaczynał
się przerzedzać. Pod moimi butami coraz częściej zaczęły
znajdować się małe krzaki, w które czasami się zaplątywałam,
ale w swoim uporze nie zwracałam na nie najmniejszej uwagi. Chciałam
tylko przeżyć, znaleźć się jak najdalej od zapachu śmierci,
który roznosił się po lesie. Chciałam dotrzeć do mojego domu.
Domu Youty. Naszego domu. Chciałam zobaczyć go tam uśmiechniętego,
całego i zdrowego. Chciałam, żeby powiedział mi „hej,
spokojnie, coś musiało ci się przywidzieć!”. Chciałam, żeby
wtedy do środka wparował Goro i zarzucił jakimś stereotypowym
żartem o kobietach, a później dałby naszej dwójce po jabłku,
które ukradł z drzewa swojej gderliwej sąsiadki. Chyba chciałam
aż za dużo.
Ziemia pod stopami
zaczęła robić się coraz bardziej rozmokła, w pewnym momencie
czułam, jakbym biegła po nierównej gąbce. Nie pamiętam, czy
wydawało mi się, czy raczej faktem było to, że w zasięgu wzroku
pojawiły się wysokie szuwary. Nie patrzyłam pod nogi do czasu,
dopóki nie dane było mi biec dalej.
- Co jest do
cholery…? - wymamrotałam do siebie, w końcu koncentrując się na
świecie, który mnie otaczał, a nie na swoich poplątanych myślach.
Dookoła moich stóp
zaczęła wić się zielona wodnista maź. Nie, inaczej, to nie ona
się ruszała. Moje plecy w sekundzie oblał lodowaty pot.
Nieświadomie wbiegłam na bagna Uzushiogakure, miejsce, gdzie
zapuszczali się tylko samobójcy. Odważni samobójcy. Tereny te
pochłonęły już wystarczająco wielu zabłąkanych podróżnych,
mieszkańców, którzy mieli czelność zagłuszyć ciszę natury i
wedrzeć się do jednego z dziewiczych lasów, ogarniętego niejedną
już legendą.
Próbowałam skupić
wokół swoich stóp chakrę, ale nie widziałam żadnego efektu.
Byłam roztrzęsiona, zapłakana, trzęsąca się z zimna, a gdy
tylko spojrzałam w górę, włosy stanęły mi dęba. Każdy
najmniejszy.
Kobieta z
przerażającymi żółtymi oczami. W zielonej sukience,
postrzępionych butach ledwie sięgających kolan. Zza jej pleców
wystawały dwa wielkie skrzydła, jakby przeniknięte chakrą, która
dosłownie dało wyczuć się w obszarze o promieniu dwustu metrów.
Z jej gardła
wydobył się okropny bulgot, wskazujący na to, że już niedługo
pożegnam się z życiem. Niezupełnie było mi to na rękę.
Wyglądałam na pewno jak mała, zmaltretowana dziewczynka. Bluzka
przemoczona od łez, zakrwawione dłonie, siniaki widoczne na
większości odsłoniętej skóry. Brudna, chuda, zagłodzona. Nie
tak ginęli bohaterowie. Obiecałam im, że nie rozstaniemy się
nigdy. Że nasza śmierć nastąpi razem, w walce, gdy wyniesiemy się
z tej zapchlonej wyspy. Że będziemy zapamiętani na długie
milenia, wyryją nam pomniki. Te wszystkie marzenia nigdy się nie
ziszczą przez jedną, głupią sytuację. Skąd mogliśmy wiedzieć,
że ktoś nas zaatakuje? Byliśmy tylko dziećmi. Głupimi dziećmi.
Głodnymi dziećmi. Chcieliśmy tylko przeżyć. Czy tak wiele
wymagaliśmy?
Mój kres zbliżał
się nieubłaganie. Życie przelatywało mi przed oczami, gdy ta
postać, jak gdybyśmy znajdowały się na twardym gruncie, bez
przeszkód zbliżała się do mnie. Tęczówki potwora zabłysły
pomarańczową poświatą, widziałam je w półmroku. Nadawały jej
twarzy szaleńczego wyrazu, który spowodował, że mimowolnie po raz
kolejny moje policzki były mokre od łez.
Nachyliła się nade
mną.
Małe usta w ciągu
chwili zamieniły się w szczęki, których nie powstydziłby się
żaden rekin, o zębach ostrych jak małe kunaie, zabójcze jak
arsenał pełen broni.
Trzask.
Potwór z wrzaskiem
zarzucił głową w stronę cichego dźwięku.
Później usłyszałam
tylko uderzenie. Ogromna siła rzuciła moim ciałem jak pudełkiem
zapałek w stronę, z której wcześniej przybiegłam. Zatrzymałam
się na jednym z pobliskich drzew. Krew zalewała oczy, aż mały
uśmieszek sam wszedł mi na usta. Gdy usłyszałam kroki, pomyślałam
sobie, że już wszystko mi obojętne. Umrę tu jak moi
przyjaciele, powiedziałam sobie. Taki będzie mój los,
prawda?
Z zamyślenia
wyrwała mnie dłoń, która zacisnęła się na moim gardle, ciągnąc
w górę. Jeśli mam umrzeć tu i teraz, to będę patrzyć ci w
oczy. Nie złamię się. Nie na samym końcu.
- Kolejny demon z
głowy. Lider się ucieszy, nie ma co. - zabrzmiał w tle dziwnie
znany mi głęboki głos. - O, no proszę, proszę? Kogo my tu mamy?
- roześmiał się głośno.
Nie słuchałam go.
Skupiłam się wyłącznie na pięknych, wirujących tęczówkach
koloru powoli krzepnącej krwi.
Pochłonęły mnie
doszczętnie.
A wokół zapadła
ciemność.
_____~~~~~_____~~~~~_____
Przeczytałeś? Skomentuj!
Przeczytałeś? Skomentuj!