Tekst


Zawieszone: [TAKTYKA] Rozdział czwarty
W trakcie: [Drabble]
1. Castiel x Dean (SPN)
2. Stark x Rogers (Marvel)
3. Lucifer x Decker (Lucifer)
4. Sam x Lucyfer (SPN)
5. Levi x Petra (SNK)
6. Eren x Historia (SNK)
7. Mikasa x Jean (SNK)
8. Levi x Erwin (SNK)
9. Armin x Annie (SNK)
10. Konohamaru x Hanabi (Boruto)
11. Boruto x Mitsuki (Boruto)

Popularne

środa, 8 sierpnia 2018

[Nokama w Akatsuki] Rozdział 1 [N. POV]

Brak komentarzy:
Zabrałam się za czytanie mangi od samiutkiego początku. :) 36 tomów za mną, może mi ochota nie przejdzie. Jedziemy z fanfikiem, a co!
Wklejony już tutaj, może kogoś zachęci do zajrzenia KLIK!
Rozdziały dodaję tam szybciej o kilkanaście dni ;)

UWAGA: Występują wulgaryzmy (pewnie kilka wyrazów), sceny przemocy. 

***



Błagałam o choć odrobinę światła, naprawdę. Zza zabitego deskami okna prawie nic nie przenikało do mojej zatęchłej nory, nie pomagały w tym również chmury, ani gruba warstwa błota częściowo pokrywająca zewnętrzną jego część. Na nic zdawały się wydłubane przestrzenie między belkami, a poświęciłam na nie kilka ładnych długopisów - tylko to miałam, no bo przecież dziesięcioletniemu dziecku nikt nie da noża do ręki, a tym bardziej nie zostawi gwoździ, które tutaj bardzo by się przydały. Oni sami o to zadbali, żeby nigdzie nie zostały, bo "zrobię sobie krzywdę". No, bo przecież tylko o tym myślałam, aby zrobić sobie krzywdę, a może jeszcze, co gorzej, im? Tutaj byłam bezpieczna, bezpieczna dla nich, stąd nie słyszeli moich wrzasków - ale to tylko na początku, bo jak tu się jak miałam się zachować,  w jednej sekundzie siedząc pod obrzydliwie odrapanym blatem w kuchni, a w drugiej będąc zamknięta na śmierdzącym, zabrudzonym strychu, gdzie pajęczyny miały wielkość małej choinki? Moja mała rosiczka swoją drogą też tam była. Zeschnięta, ale była. I jeszcze  w kilku miejscach wisiały porozbijane szklane ozdoby z niedawno odbytego przez nasze miasteczko festiwalu, świetnie. Idealnie. A żebym jeszcze w to wdepła!, tak pewnie śmiali się na dole, pijąc alkohol.
Po krzyczeniu, płaczem za tymi dwoma osobami , zwanymi wtedy przeze mnie rodzicami, kopaniu w drzwi, w chwilach smutku wodziłam palcami po starym, spróchniałym drewnie, próbując sobie wyobrazić za nim piękne słońce, swoimi promieniami opalające nawet najbardziej blade buzie, tego mi najbardziej brakowało. O, drzew też, zwłaszcza ich cienia podczas gorących dni, gdy mogłam sobie tam usiąść ze starym zielnikiem babci (och, gdyby jeszcze żyła), który był tak stary, że najżywotniejsi shinobi tego nie pamiętali. No, ona przynajmniej tak mówiła, zawsze kończąc każde zdanie "to naprawdę słonko, uwierz mi!".  A ja wierzyłam, bo kochałam babcię, a ona nie mogła kłamać. Wtedy tak przynajmniej myślałam, ale to się zmieniło, gdy zdałam sobie sprawę, że w trakcie jednego wieczoru zrobiła to, czego nie powinna. Powiedziała mi "oni to robią z miłości, musisz tylko trochę poczekać".
Wiesz, nie każdy ma świetnych rodziców. Jedni są mili, kochani, och, marzenie, po prostu dla swoich dzieci zrobiliby wszystko, wszystkie ich uśmiechy są przeznaczone właśnie im, potomstwu, bo to oni będą uprawiać ich ziemię, gdy tamci kopną w kalendarz - ale, ale, ale, jeszcze wcześniej przed tym zdążą zadbać o należytą edukację, może wkupić się w łaski jakiejś bogatszej rodziny, kto wie. Drugim typem rodziców są rodzice, którym wisi wszystko. Wiszą dzieci, wisi czajnik, wisi lina powieszona na drzewie, wisi gówno, które kot narobił przed domem. Chęć do życia im się gdzieś zagubiła w lesie, to wolą każdy swój problem kwitować słowami "widocznie tak musi być", "to przecież nie moja wina", "sam se to zrób". Nie negują czyichś racji, nie chcą nikogo dobić swoimi słowami, bo "no tak przecież jest, co ja zrobię?". Takich można przeboleć, no bo jest się po części nauczonym robić wszystko samodzielnie, jeszcze czasem coś pomogą, a dalej to lepsze niż rodzice typu trzeciego. A takimi właśnie byli moi.
Kiedy z płaczem leżałam w ramionach babci, odzianą, o, niebo lepiej niż ja - choć to była tylko stara, zeszmacona suknia, może również z parą podziurawionych pończoch - czułam, że to ona powinna być tą mamą. Mamą, która by mi pomogła. Jej nigdy nic nie było obojętne, naprawdę. Zawsze obmywała moje zakrwawione ręce, nogi, plecy - zależnie od nastroju "rodziców" - dbała o nawet najmniejsze zadrapania, wydawała każdy zarobiony grosz na nowe tkaniny (jak tylko nowymi można by nazwać używane szmaty, noszone wcześniej przed dziesięć innych osób), aby czymkolwiek czystym owinąć te rany, chociaż na swoją chorobę nie zostawało jej wtedy nic. Gdybym tylko mogła cofnąć czas, powiedzieć jej "przestań, ja sobie poradzę, przecież podrę stare prześcieradło! naprawdę! to nic, że jest dawno przeżarte przez mole! wystarczy! oni i tak nie zauważą!". No właśnie, gdybym mogła. Ale nie mogę. Zostaje tylko pocieszać się myślą o tym, że i tak by to nic nie zmieniło, bo w okolicy nie ma jakiegokolwiek dobrego znachora, a co dopiero leków dla niej. Wtedy nikt się nie przejmował chorymi starcami, były większe problemy.
Może inaczej - ja się przejmowałam. Przejmowałam się, gdy babcia opluwała krwią całą chustkę, którą trzymała w kieszeni przez cały czas naszej zabawy w polu (myślała pewnie, że nie zauważę, jak wyciągała ją po kryjomu i charkała w nią, gdy za bardzo się zmęczyła). Przejmowałam się, gdy na prostej drodze przewracała się z powodu zawrotów głowy. Przejmowałam się, gdy nagle upuszczała niesione w ręce jabłka, bo "w ramieniu bardzo ją zakłuło, bardzo przeprasza, to nic, to nic", a chwilę później brała jeszcze większą ilość ode mnie, żeby pokazać, że to nic, że przejdzie. Nie przeszło. 
W ostatnim tygodniu jej życia rodzice spięli się, jeszcze poklęli trochę na koszty jedzenia i, koniec końców, z samego ranka zabrali babcię do szpitala oddalonego godzinę drogi stąd. Zostawili mnie w domu, małą, samiutką, a towarzystwa dotrzymywał mi tylko Buc, bardzo stary pies, którego rodzice takim imieniem przepięknie ochrzcili. Oboje dzielnie czekaliśmy - on ze swoją mordą na moich kolanach, ja z czołem opartym o drewnianą werandę na tarasie przed domem. Nawet zaczęłam robić dla babci wianek ze stokrotek, ślicznie w nich zawsze wyglądała. Promiennie... tak żywo. Pomimo wielkiego głodu, jaki odczuwałam po dłuższym czasie, a także bólu brzucha, czekaliśmy dalej i czekaliśmy. No i żeśmy się doczekali. 
Późnym popołudniem wrócili -  wóz, który słychać już z bardzo daleka, był zakurzony bardziej niż zwykle, ale to w tamtej chwili nie było ważne. Podniosłam się wtedy z klęczek, twarz miałam mocno przypieczoną przez słońce, a na twarzy grubym flamastrem wypisane oczekiwanie. Jako pierwszy z pojazdu wyszedł ojciec... nie, to złe określenie - on z niego wypadł. Machał rękami na wszystkie strony wściekły jak diabeł, tłuste włosy kołysały się na boki po obu stronach okrągłej, czerwonej twarzy, a słowa wydobywające się z jego ust na pewno nie były przeznaczone dla moich dziecięcych uszu. Gdy tylko mnie zobaczył z jego oczu jakby zaczęły bić pioruny, a swoje kroki skierował w moją stronę. Ale ja nie patrzyłam na niego, patrzyłam na postacie za nim. A właściwie postać.
Mama wysiadła ze środka. Bardzo powoli, ostrożnie, tak, żeby nie ubrudzić sobie nowych-używanych butów pożyczonych ostatnio od koleżanki. Rozglądnęła się po otoczeniu, a sekundy później jej wzrok spoczął na mnie. 
Nigdy nie widziałam jej w takim stanie. Łzy na jej twarzy zobaczyłam chyba pierwszy raz w życiu, a zapamiętam je na zawsze. Pod dolną linią rzęs roztarty miała cały makijaż, jaki codziennie starannie wykonuje, dosłownie zanim ojciec wyrzuci ją z łazienki z wrzaskiem "po ... ci to, głupia babo?!", na policzkach gdzieniegdzie roztarte plamy z tuszu, a szminka delikatnie rozmazana po stronie prawego kącika ust. Kosmyki długich do pasa włosów, które musiały powychodzić jej w trakcie dnia, opadały falami na smutną buzię z ponuro zakrzywionym nosem, dodając jej lat, a także wyglądu starej wdówki. Mimo tego niechętnie przyciągającego wzroku wyglądu, moje oczy spoczęły na tylnych drzwiach furmanki, które jednak nie otwarły się.
- Czego się tam, kurwa, lampisz?! Patrz na mnie! Do Ciebie, kurwa, mówię! - krzyki tego wrednego człowieka sprowadziły mnie na ziemię. Ze wzdrygnięciem szybko przeniosłam swój wzrok na jego twarz, by po chwili zostać oplutą przez jego energicznie ujadające szczęki. Starałam się powoli oddalić, przesuwając się jak najdalej od drzwi wejściowych, bo ojciec w swojej złości za chwilę by mnie stratował. - To wszystko to twoja wina, pierdolony szczylu! Gdyby nie ty i te twoje zasrane 'ranki' na 'buziuni' i 'pleckach', to mielibyśmy jakiekolwiek pieniądze na leczenie ale kurwa nie!  - No tak, to zawsze była moja wina. Tak przynajmniej kazali mi myśleć.
- G-Gdzie jest b-babcia, tato? - zapytałam tak grzecznie jak tylko mogłam, ale w środku byłam przerażona. Nowotwór, nowotwór, czytałam o tym w zielniku. Czy to była ta groźna choroba? Coś mi się kojarzy z herbatą, uch, czy to nie to babcia piła?  Widłak goździsty, widłak goździsty, widłak goździsty, czytałam to przecież! Wiem, że rośnie w naszym ogródku, ale co to ma do... 
- W dupie. Kurwa pierdolona mać, wszystko twoja wina! - z tym wrzaskiem, a później trzaskiem drzwi, furiat wparował do domu. Nawet nasz czarny, pechowy pies widząc jego zachowanie siedział od dawna pod jabłonią, skulony. Każdy w okolicy bał się jego napadów gniewu. Psina nieraz już dostał drewnianą laską przez plecy, która zresztą została po dziadku. Ale jego nie pamiętam. Ważniejsza zawsze była babcia. Na myśl o niej z oczu popłynęły mi łzy. Gdzie jest babcia? Została w szpitalu? Oby wydobrzała! Rodziców będzie to sporo kosztować, lekarz z miasta jest bardzo drogi. Tak słyszałam od Youty.
Mama minęła mnie bez słowa, kopiąc nogą w starą donicę z kwiatami, które wczoraj tam wsadziła. Trochę ziemi zostało jej na czubku buta, ale zignorowała to, wchodząc do środka. Czyli nie martwiła się tym tak, jak myślałam, że się martwi. Dalej byłam lekko roztrzęsiona, ale powoli zaczęłam się podnosić, trzymając się werandy. Po krótkim staniu w słońcu nie było tak źle, w końcu do wszystkiego ponoć można się przyzwyczaić. A zwłaszcza do takich napadów gniewu i złości, które zdarzały się ojcu przynajmniej pięć razy dziennie.
Nie chciałam się teraz martwić nimi. Swoje powolne kroczki skierowałam jak najdalej od tego domu, po spróchniałych, ale dalej trzymających się, drewnianych schodkach, następnie wzdłuż mocno wydeptanej ścieżki przed domem, a później puściłam się biegiem przez pole uprawne rodziców. Nawet nie zauważyłam, że biegłam całkowicie boso, kapcie zostawiwszy gdzieś przed domem. W tamtej chwili wewnątrz siebie po prostu zapragnęłam pobyć w swojej dziesięcioletniej samotności, więc nie patrzyłam, jak, ani w czym, biegnę. Oglądnęłam się nawet przez ramię, czy aby nie leci za mną pies-towarzysz, ale nie. Przeszkadzałby mi swoim furczeniem i ujadaniem na każdego zająca, czy ptaka.
 Nawet nie wiem, kiedy zawędrowałam pod tutejszy lasek. Znajdowałam się już daleko od domu, ale rodzice i tak się o mnie martwić nie będą. Znając ich... zdążyli pewnie opróżnić po kilka szklanek alkoholu i upajają się swoim towarzystwem. Norma. Opijają się po każdym ważniejszym członku rodziny. W ich przypadku początkowa złość przechodzi przez alkohol i zmienia się w radość, zawsze. Rolnicy nie dostają tutaj żadnych pieniędzy za nicnierobienie, a wyhodowanie czegokolwiek na małopróchnicowej ziemi graniczyło z cudem. Ale to była ostatnia rzecz, która im została po odcięciu się od reszty rodziny.
Wbiegając między drzewa poczułam tą dobrze znaną mi więź w przyrodą. Wiedziałam, gdzie się znajduję, za którym krzakiem jest lisia nora, na której gałęzi sosny uwielbia przesiadywać rozhukana sowa, którą słychać aż na farmie, wszystko. Zwolniłam do marszu, ciekawsko rozglądając się wokół. Pod moimi bosymi stopami lekko szeleściła ściółka, trochę wilgotna z powodu wieczornego deszczu z dnia poprzedniego. Uczucie bycia tam, świeże powietrze... bardzo pomagało. Kiedyś z babcią zbierałyśmy tam grzyby, a że obie się na nich znałyśmy niezbyt dobrze, zielnik został w domu... pół rodziny dostało zatrucia podczas jednej z ostatnich uczt, jakiekolwiek dane nam było spędzić razem. Nikt nie znalazł przyczyny, ale my wiedziałyśmy. Wiedziałyśmy, że to nasza sprawka. W czasie wspominania tej nieszczęsnej uczty zawsze posyłałyśmy sobie rozbawione uśmieszki. To była ona - niezależnie od sytuacji potrafiła rozbawić siebie i najbliższych, wprowadzała spokój; osoba najmilsza mojemu sercu. 
Nawet nie patrzyłam, gdzie idę, bo po co? Po prostu z uśmiechem szłam przed siebie. W razie potrzeby znajdę północ, bo w stronę północy leży mój dom. Patrzcie, gdzie rośnie mech - tak uczyli mnie w szkole, a ja mam dobrą pamięć. Czasem aż za dobrą. Pamiętam każde uderzenie, które zadał mi ojciec. Och, jak on nie znosił, gdy tak się do niego zwracałam. Za to bolało najbardziej. Do dzisiaj pamiętam każdy szczegół o osobach, które spotkam na ulicy (w przypadku mojej wsi to w kościele, w polu, na targu; innych miejsc spotkań nie było) - kolor oczu, kolor włosów, kolor skóry, czy guziki w marynarce były dobrze dopięte, który guzik od koszuli nie był na swoim miejscu, jak dokładnie wyglądały żłobienia w podeszwie buta... Z początku było to zupełnie nieprzydatne, ale w czasie pewnego wichru, gdy rodzice zdrowo pijani wyszli w stronę targu i nie wracali przez bardzo długi czas, ta umiejętność po raz pierwszy się przydała. Nie było ich prawie dwa dni, z niewielką pomocą pani Aliny, naszej jedynej sąsiadki oddalonej o dwa kilometry, a także miejscowego „komisariatu”, jak to zwykle nazywaliśmy, a wlaściwie po prostu zbiórki kilku miejscowych ninja, udało się. Ktoś ich widział w tym miejscu, tamci panowie w tamtym - opisywanie najmniejszych szczegółów całego ubioru przyszło mi niezwykle łatwo, co pomagało skleić wszystkie fakty w jedną całość. Zresztą to jedyna rzecz, którą potrafię. Rysować nie umiem, nigdy nie miałam w ręce kredek - zabrane przez 'siły wyższe' z pretekstem "A po co ci to? W dupę je sobie co najwyżej możesz wsadzić!", ze śpiewaniem mogłam próbować tylko w samotności, jakakolwiek nauka, którą wszyscy w tym czasie przerabiali w Akademii stała na poziomie poniżej mułu w rzece. Nie miał mnie nawet kto przypilnować przy nauce tabliczki mnożenia, bo 'miałam przestać zajmować czas'. Babcia też rzadko bywała w domu. Prawie nigdy nie chodziłam do szkoły, bo albo siedziałam zamknięta w schowku, albo w swoim własnym pokoju. Z oknami zabitymi deskami oczywiście. Nikt tam się tym nie przejmował. "Nie ma cię na lekcjach? Przykro nam! To nie nasza sprawa."
Kolegę w Akademii miałam jednego, wcześniej wspomnianego Youtę. Youta miał rude, kręcone włosy, wiecznie zarumienione, piegowate policzki, okulary grubsze niż denka od słoików, a za nimi rozbiegane zielone oczy. Wzrostem wtedy nie grzeszył, bo zawsze był o pół głowy niższy ode mnie. I pamiętam, że uwielbiał koty, potrafił gadać o nich godzinami. 
- Przyjedziesz kiedyś do mnie na wakacje? - zapytał mnie raz, gdy pomiędzy lekcjami przyszedł czas na krótką przerwę. W szkole byliśmy najlepszymi przyjaciółmi, zawsze razem, najlepsi uczniowie - o ile można być najlepszym uczniem za szybkie czytanie i kilka zadań z technik tropienia.
- Oczywiście, że tak! - wyszeptałam zachwycona. 
I dokładnie wtedy kontakt nam się urwał. Nagle rodzice postawili sobie za punkt honoru, abym z domu wychodziła jak najrzadziej. Za najmniejsze przewinienie, którym okazało się niekontrolowane użycie chakry, zabili mi okno starymi dechami... ja dalej nie wiem, jakim cudem ojciec w takiej nietrzeźwości mógł trzymać młotek, a tym bardziej trafiać w gwoździe. Ale zrobił to dobrze - do środka pomieszczenia nie docierało teraz żadne światło. Toaleta dwa razy dziennie, rano i wieczorem, obiad dostawałam jak sobie tylko przypomnieli, często był złożony może z kilku ziemniaków  (nie, żeby było nas stać na coś innego), a ze środka wyjść mi nie było wolno. Rozpili się przez śmierci dziadków, o których wówczas nie miałam pojęcia - wiedziałam tylko o dziadku, o babci cały czas myślałam żeby wyzdrowiała, że nie powinni jej tam trzymać długo, że gdy wróci to będzie czuła się jak nigdy lepiej. Dobrze było mi wtedy tak myśleć, ocierając równocześnie łzy z policzków, kochałam ją bardzo swoim dziecięcym sercem. Las dodatkowo dodawał otuchy, zimne, wilgotne powietrze, kojąca atmosfera. Jedynym problemem w trakcie mojej wędrówki, oprócz płaczu nad tym, aby babcia w spokoju zdrowiała, był fakt, że nie patrzyłam pod nogi.
Dosłownie.
Dotychczasową ciszę pięknego lasu rozdarł mój dziki wrzask i głuche tąpnięcie, czym był mój upadek na ziemię. W ciągu sekundy poczułam, jakby ktoś rozdzierał mi kostkę na żywca, co właśnie się działo. Krew była wszędzie. Rozerwana skóra odstawała z każdej strony zamkniętych dookoła mojej nogi wnyk. W dzikim amoku spróbowałam ją stamtąd wyrwać, powodując jeszcze gorsze obrażenia, czerwony płyn był już wszędzie - na ściółce, na łańcuchu, na moich rękach, na zużytej brązowej sukience. Krzyczałam ile sił w płucach - może przy odrobinie szczęścia ktoś by to usłyszał? Darłam się, nawet sama próbowałam otworzyć klatkę, ale na próżno. Próbowałam wepchnąć w środek najbliżej leżący patyk, który i tak złamał się pod naporem mojej znikomej siły. Łzy leciały mi ciurkiem po policzkach, spływały po szyi, kapały na ubranie. Zakrwawiona kostka cały czas była uwięziona, o poruszaniu palcami mogłam tylko pomarzyć w swoich najgłębszych snach. Naprawdę próbowałam wszystkiego, a ból tylko odejmował mi sił. Obezwładniał. Z każdym najmniejszym ruchem czułam, jakby ktoś mnie torturował, wszystko sprawiało ból, nawet oddychanie. Nie mogłam znaleźć żadnej pozycji, w której bolałoby mniej - tylko pogarszałam sprawę. 
Wszystkie ptaki z okolicy dawno już wyleciały w przestworza, najbliżej będące zwierzęta pochowały w swoich norach, a ja siedziałam na mokrej ziemi i ryczałam, jakby świat miał się nigdy nie skończyć. Na nic wycieranie twarzy brudnym rękawem się nie zdało, bo łzy cały czas napływały nowe, wręcz rozcierałam sobie brud, powodując swędzenie.  Dookoła same zarośla, gdzieś na horyzoncie zaczyna ciemnieć - a przecież dopiero było późne popołudnie! - bałam się, naprawdę się bałam. Rodzice w domu pewnie pijani, zapomnieli o bożym świecie, jaka ja wtedy byłam głupia!
Za swoimi plecami usłyszałam trzask łamanych gałęzi, na co odwróciłam się szybko, powodując jeszcze większy ból. Bolesny jęk wydostał się z moich ust, co chyba spowodowało, że krzaki zaczęły się poruszać.
- Wydaje ci się, wydaje ci się...! - szeptałam gorączkowo do siebie, dodawało mi to trochę otuchy. - Nie niedźwiedź, proszę, niech to nie...
Naprawdę coś tam poruszało się w krzakach, z każdą chwilą coraz bliżej, coraz bliżej. Słyszałam nawet tap, tap, tap, jakby coś ciężkiego stąpało po ziemi. To było okropne uczucie, wiedząc, że coś ci się przygląda, a ty nie wiesz nawet co to jest. To pewnie niedźwiedź, ja zginę, o matko, pomocy, pomocy, pomocy, pomocy!  Strach ogarniał mnie coraz bardziej, w nodze nie miałam już czucia, chociaż to mi nie przeszkadzało. W ciasno zaciśniętych piąstkach dłoni lała się krew, bo przecież musiałam sobie głęboko wbić paznokcie, żeby nie zwariować. Ból w nodze zaczynał sięgać już ponad kolano, boże, boże, boże, pod klatką zaczynała tworzyć się mała brązowawa kałuża, a moja twarz robiła się coraz bledsza.  Naprawdę starałam się nie zemdleć ze strachu w tamtej chwili, naprawdę.
Moje prośby chyba zostały wysłuchane, tam na górze. Zza najbliższego drzewa powoli wyłonił się chudy i jednocześnie długi cień, więc na pewno nie zwierzęcia - tu mogłam odetchnąć z ulgą, ale tylko na tyle, żeby nie za bardzo się poruszać. W ciągu kilku sekund stał przede mną wysoki mężczyzna z w bardzo dziwnym, ciemnym płaszczu z czerwonymi emblematami. Emocje na jego twarzy były bardzo trudne do odczytania, może niedowierzanie połączone z jakąś kpiną Może. Jego oczy oglądały mnie od stóp do głów, a wzrok w końcu spoczął na mojej kostce zaklinowanej w pułapce na zwierzynę. 
- Zamknij się w końcu. - wymamrotał zdenerwowany, ale ułamek sekundy później klęczał przy mnie, kusza odrzucona gdzieś na dalszy plan. Zakręciło mi się wtedy w głowie, za szybko się poruszał, musiałam oprzeć się jedną dłonią o podłoże, żeby nie stracić równowagi i nie paść plecami na ziemię. Zemdleję, zaraz zemdleję - kołatało mi w głowie przez cały czas, a mój ratunek chyba to zauważył, bo w ciągu krótkiej chwili umorusana brudem i krwią otwarte wnyki leżały pod jednym z drzew. W międzyczasie jeden z moich wrzasków wypłoszył ostatnie pozostałe zwierzęta w okolicy i chyba ogłuszył nawet samą mnie. Łzy dalej leciały, pół ubrudzonej sukienki było już mokre, ale naprawdę się starałam. Starałam się być silna, bo co by na to powiedziała babcia?  Starałam się nie piszczeć, gdy na ranie wylądowało coś drażniącego, nawet, jeśli był to materiał mający zatamować krwawienie. To nie był materiał, to była jakaś stara szmata, którą mężczyzna wyciągnął ze swojej skórzanej kabury umieszczonej na prawym udzie (choć w pierwszej chwili nawet nie zauważyłam, żeby ją miał).
- Boli, boli, boli, boli, bolii-iii... - wyłam cicho, zaciskając załzawione jak tylko najmocniej mogłam. To podobno pomaga... ale nie w tym przypadku. Nie w tym przypadku, gdy czujesz mięso oderwane od kości, pulsowanie żył, wszystko jest takie podwójne, gorsze, czasami nawet potrójne. Koszmar. 
Nie odzywał się dalej. Półdługie ciemne włosy opadały mu na twarz, częściowo zasłaniając uszy, i tak bardzo dobrze widoczne kości policzkowe. Jego twarz miała bardzo zmęczony wyraz, jakby na co dzień spotykał się z morderczą walką o przetrwanie,  nie miał też tak pulchnej twarzy, jak mój ojciec - musiał jeść mało, a przynajmniej wystarczająco. Oczy cały czas miał skupione na jednym punkcie, na jego zakrwawionych rękach, kiedy ciecz zaczęła przesiąkać przez materiał, który poświęcił na moje głupie zachowanie. Mieli rację, mieli rację, Boże, jaka ja jestem głupia, głupia, głupia... Wszystko co mówili o mnie było prawdą... Noga dalej bolała niemiłosiernie, ucisk wcale przy tym nie pomagał, palce u stopy miałam całkowicie sine. Kiedy zdążyło zrobić się tak zimno? Nie lubię zimna, kiedyś Youta rzucił mi śnieżką w twarz, o matko, jakie to było okropne... I jeszcze wpadło mi za kołnierz, dodatkowo śnieg padał wszędzie, wiało, wiało, oj wiało, naprawdę nie lubię takiej pogody, bo przecież wtedy-
- Nie odpływaj, dzieciaku.
Kiedy ja położyłam się na ziemi? Nie pamiętam. Wydawała się taka miękka, prawie jak idealne łóżko. Brakowało mi dobrego łóżka. W swoim pokoju miałam tylko słomę, bo na strych trudno było wnieść cokolwiek, a sama przecież nie dałabym rady. 
- Słyszysz?
Szok, szok, szok, szok. Nie wiedziałam co się dzieje. Po boku mruga światło, patrzenie boli, ała, gałęziami drzew porusza wiatr.  Jego też lubię. Lubię, gdy dziurą w szybie wpada do środka mojej małej klitki, porusza się pomiędzy starymi meblami, regałami z książkami, czasami też zaglądnie pod łóżko, dzięki niemu przesunie się jakiś papier na stole - wtedy czuć, że poza tym miejscem jest coś innego, inne życie, pewnie lepsze od bycia zamkniętym na cztery spusty.
Ostro bolący policzek przywrócił mi zdolność logicznego myślenia. Przestraszona popatrzyłam na dłoń, jeszcze nie tak daleko znajdującą się w powietrzu. Uderzył mnie, uderzył, kolejny, który chce mi zrobić krzywdę!
- Czy chociaż na chwilę możesz przestać ryczeć jak mały szczyl i sobie to potrzymać? - warknął na mnie ciemnowłosy, wskazując na moją jako tako zawiązaną kończynę. Przerażona przytaknęłam kilkakrotnie, próbując się szybko podnieść, co spowodowało natychmiastowe kłucie gdzieś w mojej głowie. Nie chciałam się poddać, więc pomimo tego, pomimo jęków z bólu, trzymałam zakrwawioną tkaninę, jak tylko mocno miałam możliwość. On natomiast z kieszeni wyciągnął kawałek bandaża - powiedział, że ma tylko tyle i musi wystarczyć. Nie chciałam być tylko tym nierobem, który wpadł w kłopoty i tylko czeka na ratunek, więc chwyciłam za swoją sukienkę i szybkim ruchem oderwałam jej duży kawałek. Nie myślałam o tym, jak bardzo mi się za to dostanie, nie myślałam o tych konsekwencjach. Chciałam pomóc.
Gdy wyciągnęłam do niego rękę z poszarpaną tkaniną, a drugą kurczowo uciskałam przyprawiającą mnie o dreszcze ranę, nasze oczy po raz pierwszy się spotkały. Jego wzrok... było w nim coś dziwnego. Tęczówki koloru zachmurzonego nieba w nocy, widocznie odcinające się od białek oczu, były wręcz stalowe - a przynajmniej zdawały się ciąć wszystko, co napotkały. Gęste brwi nad nimi, zmarszczone, nadające trochę ponurego wyglądu.  I wszystko wyglądało na nim tak... poważnie. Kilkudniowy zarost. Z jednej strony widocznie zużyte buty, które nosili ninja. Był ninja. Nigdy wcześniej nie spotkałam prawdziwego ninjy, oprócz nauczycieli w Akademii. Z drugiej strony czarny, znoszony płaszcz, ale jednak z wysokiej jakości materiału, nigdzie nieprzetarty, ale te znaki na nim były niepokojące. Coś mi w głowie świtało, ale tylko trochę. Gdy siedział tak przede mną na ziemi, zza jego pleców wyłoniła się druga osoba, ale też w podobnym ubraniu. Ten z kolei był bardziej, niż niepokojący. Przenikliwy wzrok wychodzący z małych oczek, pogardliwy uśmieszek. Wydawało mi się, jakby miał niebieską skórę, ale to musiała być gra zachodzącego słońca. Ludzie z niebieską skórą nie istnieją.
Patrzył na mnie, jakbym była niewarta czasu, który musieli na mnie tracić.. Może tak było, ale mimo tego starał się mi pomóc. W ciągu kolejnych minut zawiązany na nodze miałam solidny bandaż. Ten drugi po raz pierwszy się do mnie odezwał.- Musi to obejrzeć lekarz, na pewno będziesz potrzebowała szwów. - Mówił to tak, jakbym sama miała tą zdolność do zawleczenia się tam. Jakbym wiedziała, gdzie jakikolwiek lekarz się znajduje. Ale nie wiedziałam i bałam się to powiedzieć na głos. Bałam się im też powiedzieć o rodzicach, że najprawdopodobniej zostanę z tym całkiem sama. Że nikt mi nie pomoże. Nigdy. A przynajmniej nie w tym domu. Już  naprawdę na nic tam nie liczyłam.
- Ugh... Jak się tu w ogóle znalazłaś?
Nie wiem, jak znaleźliśmy się pod moim domem. W którymś momencie drogi po prostu straciłam przytomność, obudziłam się dopiero, gdy zostałam ułożona na tarasowej ławie, którą dawien dawna wyciosał dziadek. Słońce już dawno zaszło za drzewami, chmury powoli zaczynały zachodzić na niebo. Delikatny wietrzyk jeszcze gdzieś powiewał, czasem porywiściej, niosąc wieści o nadchodzącej burzy. Burza bardzo by się wtedy przydała, bo plony na polu uprawnym zaczynały podsychać przez wiecznie gorące temperatury. Pierwszy raz widziałam taki parny sierpień, zawsze było zimno. W końcu góry, wieczny śnieg, chodzenie w kufajkach dzień w dzień... nawet ta pogoda mi się podobała, szczerze mówiąc. Każde zaczerpnięcie świeżego powietrza było jak zbawienie - zwłaszcza dla osoby zamkniętej przez większość dnia na zapaskudzonym strychu we własnym domu. 
Przez te rozmyślenia nie zauważyłam nawet, jak ten długowłosy tajemniczy mężczyzna zaczął odchodzić w stronę, z której przybyliśmy. Nie widziałam nigdzie tego drugiego. Może byli braćmi? A może… Musiał mieć gdzieś tam swój dom...
- P-Proszę pana! - zdążyłam jeszcze ostatkami krzyknąć, zanim zniknął mi z pola widzenia. - Jak się pan nazywa?
Jedyną odpowiedzią, jaką otrzymałam, był delikatny, tajemniczy uśmiech i skinienie głową. Patrzyłam na niego ze zdziwieniem, bo dlaczego nie odpowiedział? Uratował mnie. Częściowo. Chciałam wiedzieć chociaż to o nim wiedzieć. Bo przecież nie spotkamy się już nigdy więcej, prawda?  Widzimy się pewnie ostatni raz... Dobrzy ludzie zawsze odchodzili.
Tak wtedy myślałam. 
A to myślenie właśnie było błędne.






_____~~~~~_____~~~~~_____


Przeczytałeś? Skomentuj!

© Agata | WS
x x x x x x x.